Początek mojej ciąży przypadał na późną wiosnę, dlatego też nie zdecydowaliśmy się wtedy z mężem nigdzie wyjeżdżać. Po narodzinach syna baliśmy się podróżować z takim maluchem. Młody w tym roku skończył 2 lata i po raz pierwszy zdecydowałam się na wyjazd z nim. Co więcej – był to wyjazd samodzielny. Tylko ja i dziecko. Czy było mi trudno i dlaczego dopiero teraz zdecydowałam się zabrać go na wycieczkę?

Zacznę od przypomnienia, że KAŻDE DZIECKO JEST INNE. Dlatego kiedy inni podróżują z dziećmi od prawie że samego porodu, o tyle moje dziecko nigdy nie było typem podróżnika. Najdalej zdecydowaliśmy się jechać z nim do Białegostoku na wesele znajomych, gdy miał 3 miesiące. Wtedy całą podróż przespał i nie było żadnego problemu. Ale w zeszłym roku, gdy miał prawie 18 miesięcy raptem godzinna podróż była dla niego męcząca. Wyjazd na działkę oddaloną o niecałe 50km od naszego domu powodował stres związany z tym, czy uda nam się dojechać w godzinę czy też korki wydłużą podróż, co spowoduje zdenerwowanie u malucha.

Tym razem jednak postanowiłam być odważniejsza. Młody coraz starszy, coraz lepiej znosi podróże, więc wybrałam kierunek wycieczki i ruszyliśmy w podróż.

I powiem wam, że wiele osób mi się dziwiło. „Ale jak to sama? Chyba powariowałaś!”. To była najczęstsza reakcja. Po powrocie również słyszałam o tym, że inni by się nie odważyli. No to teraz szybkie podsumowanie, o co tyle szumu?

Dlaczego postanowiłam pojechać sama z dzieckiem?

Pierwszym powodem było miejsce, które chciałam odwiedzić. O Kazimierzu Dolnym wielokrotnie słyszałam, że jest pięknym miasteczkiem. Nie pamiętam już od kiedy chciałam tam pojechać, ale jakoś nigdy nie było po drodze. Mój mąż, z którym chciałam jechać, nigdy nie pałał entuzjazmem co do tego kierunku, ponieważ już tam był (i uważa, że nic tam nie ma, ale ja się nie zgadzam z tym stwierdzeniem!), a inne osoby, z którymi mogłabym jechać, nie zawsze mogą pozwolić sobie na wyjazd w środku tygodnia. Ostatecznie stwierdziłam, że skoro chcę zwiedzić Kazimierz, muszę pojechać tam sama. Będąc na urlopie wychowawczym nie muszę zamartwiać się o to, czy moje obowiązki nie będą kolidowały z wyjazdem, więc decyzja zapadła szybko: PAKUJE MŁODEGO I JEDZIEMY NA WYCIECZKĘ J

Czego obawiałam się przed wyjazdem?

Jak łatwo się domyślić, nie wszystko od początku było aż tak piękne. Pomimo mojego entuzjazmu towarzyszyło mi wiele obaw. Pierwszą z nich była samodzielna podróż samochodem. Małe dziecko, które się szybko nudzi, 2,5h podróży i tylko ja – w dodatku jako kierowca. Bałam się, że nagle Młody zacznie tak bardzo płakać lub się złościć, że nie będę mogła kontynuować podróży. W sumie to jak ostatecznie wyjechałam z południowej obwodnicy Warszawy (na której spędziłam 1,5h próbując przejechać odcinek 5km – a to wszystko przez zderzenie się dwóch ciężarówek), dalej nie było już tak najgorzej. Dziecko zasnęło i można było spokojnie jechać. Obudził się kilka minut przed dotarciem do celu w miarę dobrym humorze.

Drugą moją obawą było to, czy dziecko nie będzie się stresować nowym miejscem, ale okazało się to kompletnie bezpodstawne. Wydawał się być wręcz zachwycony otoczeniem, kącikiem zabaw i krajobrazem.

Bałam się również tego, o czym wszyscy wspominali: czy nie będę miała dość, przebywając z dzieckiem sam na sam non stop, przez 24h na dobę? Ale tutaj wszystko tak naprawdę zależało od mojego nastawienia. Mimo że nasza podróż trwała dwa razy dłużej niż planowałam, to moje zmęczenie minęło, kiedy tylko dotarliśmy na miejsce i w końcu się ogarnęliśmy. Pierwszy entuzjazm synka wynagradzał wszystko.

Czy wszystko dokładnie zaplanowałam czy zdecydowałam się na spontaniczne ruchy?

Cóż, w tym przypadku było to bardzo wymieszane. Kiedy wyjechaliśmy Młody był na takim etapie, że nie chciał się w ogóle poruszać w wózku i chciałby być wyłącznie noszony na rękach. I to było problematyczne, ale nawet gdybym wzięła wózek, to nie wszędzie mogłabym się swobodnie z nim przemieszczać. Dlatego muszę przyznać, że nawet zaplanowane na dany dzień punkty wyjazdu, nie zawsze były realizowane. Tutaj muszę powiedzieć, że uważam że lepiej jest zostawić sobie furtkę na niespodziewane humory dziecka i nie trzymać się sztywno harmonogramu. Nie weszłam na górę 3 krzyży, nie zwiedziłam całego korzeniowego wąwozu, ale to nic. Wspięliśmy się pod ściany zamku i widok z góry wynagradzał wszystko. Ręce mnie koszmarnie bolały od noszenia 13kg kettelka, dlatego nawet nie poszłam do wszystkich restauracji, które wybrałam nam na miejsca posiłków.

I w tym wypadku muszę przyznać, że to wcale nie było takie złe, bo znaleziona pierwszego dnia pierwsza z brzegu restauracja, okazała się najlepsza J

Z jakimi trudnościami musiałam się borykać?

O pierwszej trudności już wspomniałam i było to ciągłe noszenie Młodego na rękach. Będąc z nim sama, nie miałam kogo prosić o pomoc. Dlatego nieliczne momenty, gdy przemieszczał się samodzielnie, były dla mnie wielką ulgą 😉

Drugą moją obawą była mała liczba atrakcji dla dzieci w miasteczku. Ale z tym poradziłam sobie wcześniej, ponieważ wybrałam taki pensjonat, który miał kącik zabaw dla dzieci. I wybór tego pensjonatu był pod tym względem super decyzją.

Niestety, był on oddalony o niecałe 2km od rynku. I chociaż to nie jest duży dystans, to jednak z małym dzieckiem wydawał się nie mieć końca 😉

Ostatnim problemem było spanie dziecka. Z powodu licznych atrakcji dziecko zasypiało w ciągu dnia. I w ten sposób nie było szans na to, żeby nocne spanie rozpoczął o godzinie 19, które miało miejsce w domu. Godzina 22, a tu dziecko pełne energii i chęci do zabawy. Ale po coś wzięłam ogrom zabawek ze sobą 😉

I to w zasadzie tylko tyle problemów J I jeżeli jesteście ciekawi, czy kiedyś jeszcze wybiorę się na samodzielną wycieczkę z dzieckiem, to odpowiedź brzmi tak! Tym bardziej, że liczę na to, że im starszy, tym będzie prościej 😉

Jeżeli podróżujecie z dziećmi, to dajcie znać, gdzie są wasze ulubione miejscówki na fajne wyjazdy z maluchami J

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *