Dzisiaj znów wpis mało fitnessowy. Kiedyś kilka osób poprosiło o teksty bardziej lifestylowe, więc o to jeden z nich. Dzisiaj, teraz już z humorem i dystansem, opowiem wam o tym, jak wyglądała organizacja pierwszych urodzin mojego dziecka i o tym, jak wszystko po kolei szło niezgodnie z planem.
Zacznijmy od tego, że pierwsze problemy zaczęły się w momencie tworzenia listy gości. Dokładnie wiedzieliśmy, kogo będziemy zapraszać i w sumie, razem z nami wyszło 15 osób dorosłych, 1 niemowlę i 1 dziecko. Wszystko ok. Tylko jak tyle osób pomieścić na 15m2? Tak w zasadzie to nawet na mniejszej przestrzeni, bo trzeba odjąć miejsce na wielki narożnik, stolik kawowy, biurko, witryny itd. Czyli zostaje nam ok. 8m2? Ostatecznie zdecydowaliśmy się na rozłożenie stołu i rozłożenie narożnika na dwie części. Ale ale…rozłożenie narożnika wcale nie było planowane.
Gdy przyszło do rozstawiania stołu okazało się, że musimy przemeblować pół pokoju. Z ratunkiem przyszedł pan od czyszczenia dywanów i narożników. Impreza była w sobotę, więc w poniedziałek zadzwoniłam zapytać, kiedy jest możliwe umówienie usługi czyszczenia. Z czasem stwierdzam, że za późno się na to zdecydowałam, ale uznałam, że dziecko już nie brudzi tak narożnika ulewaniem pokarmu (bo już nie ulewa), a jednak plamy na kanapie wyglądają fatalnie. Radosny pan z firmy czyszczącej proponuje mi piątek. Do soboty spokojnie pani wyschnie! Ale stwierdziłam że nie: lepiej czwartek. Wyszło na moje. W piątkowy wieczór mąż siada na narożniku, który do czyszczenia został rozłożony, dzięki czemu powstały z niego dwie duże kanapy mieszczące połowę gości, a gdy wstaje na jego jasnych spodniach ukazuje się mokra plama z impregnatu.
Załamka totalna! Za 16 godzin impreza, a narożnik mokry! Goście będą siedzieć na folii…Żeby nie było. Dywan też upraliśmy, ale dzięki wspaniałej pogodzie – czytaj wielka ulewa w piątkowy dzień – biedaczek tylko bardziej zmókł na balkonie. A do tego przykrył go śnieg. No to impreza bez dywanu, bez narożnika…
Na noc rozkręciliśmy kaloryfery na maksa i czekaliśmy na cud. Rano wstaliśmy i cud zadziałał. Ufff…jeden problem rozwiązany.
Teraz czas na kolejną część dramatu. Dekoracje.
Może wam się wydawać, że przecież na pierwsze urodziny to nie ma sensu, ale ja lubię jak wszystko jest ze sobą spójne. Od lat podziwiam na pintereście tematyczne dekoracje, spójne kolorystycznie. Wszystko do siebie pasuje, a stoły wyglądają jak z bajki. Ja chciałam tylko jednego: kolorem przewodnim miał być niebieski. No i pingwinki. Młody uwielbia te zwierzątka, więc one miały być dodatkiem. Tydzień przed imprezą pojechałam do sklepu z akcesoriami na przyjęcia i pytam o dostępność balonu, w kształcie cyfry 1 w kolorze niebieskim. Jest, mamy bardzo duży zapas. Super. Spokojnie przyjeżdżam dzień przed imprezą, a pani mi mówi, że niebieskiego nie ma. Wyprzedały się. Nosz….SERIO?! Ostatecznie wybrałam opcję srebrną, gdyż był to plan B. Dodatkowo kupiłam małe balony z napisem „mam już roczek” i również poprosiłam o wypełnienie ich helem. Dzień imprezy. Poranek. Wstaje, a małe balony powiewają tylko na połowie wysokości. Jak goście przyszli to jeden z nich leżał już na podłodze. 4,50zł za napompowanie jednego balonu…
Ale to nie wszystkie problemy związane z dekoracjami. Na wspomnianym już pintereście znalazłam taki pomysł, żeby zrobić girlandę ze zdjęć dziecka. Każde zdjęcie obejmowało kolejny miesiąc życia dziecka pokazując, jak się zmienił od dnia narodzin. Pomysł podłapałam. Pomiędzy fotkami miały być grafiki z cyframi oznaczającymi miesiąc. Na grafikach również wspomniane pingwinki. Każda inna. Robiłam je sama. Bite trzy godziny nad nimi siedziałam. Przyszedł czas wydruku…Drukarka padła. Pomijam, że okazało się, że tusz się kończy. No nic. Idę rano do automatu z błyskawicznym wywoływaniem zdjęć. W jednym punkcie awaria automatu. Drugi punkt zamknięty, bo się sufit zawalił. Punkty ksero nieczynne, bo jest sobota. Grafik nie było. Zdjęcia całe szczęście wywołałam wcześniej.
Przejdźmy teraz do części kulinarnej. Jednym z dań były wytrawne muffiny. Wyciągnęłam z piekarnika pięknie wyrośnięte. Wyglądały obłędnie. Gdy zaczęłam je wyciągać, okazało się, że się zapadła, a od spodu mają wielką dziurę. Po prostu wessało je do góry. Prezencja godna najniższej oceny szkolnej. Trudno…w końcu o smak chodzi. Szkoda tylko, że papilotki się do nich tak bardzo przykleiły, że odrywając papier, odrywało się też kawałek jedzenia.
Kotlety się przypaliły. Zapomniałam, że oprócz ziemniaków, miałam też ugotować kaszę (żeby goście mogli wybrać). No nic. Przynajmniej ziemniaki zostały zjedzone do końca. Starczyło dla wszystkich.
A teraz przejdziemy do clue imprezy. Tort. W końcu co to za urodziny bez tortu? Zdecydowaliśmy się zrobić tradycyjną wersję. W przeglądzie lutego opisywałam wam nasze pierwsze podejście do tortu. Tym razem, uzbrojeni już w doświadczenie, przystąpiliśmy do roboty. Biszkopt się zapadł. Krem nie chciał się ubić, a masa plastyczna z lukru przypominała raczej krem (miła odmiana po tym, jak poprzednim razem wyszła galaretka). Była godzina 21:00, piątkowy wieczór, a ja myślałam tylko o tym, że chyba będę musiała poczęstować gości byle jakim ciastem ze sklepu. Nie poddaliśmy się jednak. Chcieliśmy być fajni. I skoro powiedzieliśmy że zrobimy tort, to go zrobimy. Kilka filmów na youtubie później uzyskaliśmy postęp. Generalnie filmiki nam nie pomogły, bo każdy mówił co innego, więc wyciągnęliśmy z nich medianę i poszliśmy na żywioł. Wyszło super. Do czasu…
Przekoiliśmy biszkopt i zaczęliśmy nakładać na niego krem. I nagle mąż krzyczy: STOP! Co znowu? Zapomnieliśmy go nasączyć. I dawaj zdejmuj krem. Biszkopt nasączony. Krem nałożony na każdą z warstw. To teraz jeszcze jeden krok: pokrycie tortu masą z lukru. W momencie podnoszenia masa zaczęła pękać. Przyklejała się do blatu, a my tylko patrzyliśmy, jak co chwila rozpada się gdzieś jej kawałek. Aż w końcu przyszedł ten moment… przelała się czara goryczy i wyluzowaliśmy. Stwierdziliśmy, że skoro nic nie możemy zrobić to trudno. W końcu na imprezie będzie najbliższa rodzina, która mimo wszystko powinna docenić nasze starania.
I wiecie co? Nikt nie powiedział ani jednego złego słowa. Dostaliśmy nawet słowa uznania za to, że sami podjęliśmy się zrobienia tortu. Nikt z przybyłych nie wiedział ile po drodze zdarzyło się nam wpadek. Nikt nie wiedział jaki tak naprawdę był zamysł całej imprezy, więc nie zwrócono uwgi na niedoróbki. Wszyscy wyszli zadowoleni z imprezy dziękując za miłą gościnę. A my wieczorem usiedliśmy i już leniuchowaliśmy do następnego dnia. Bo w sumie nie ważne jaki jest początek(w naszym przypadku nie łatwy). Ważne jest jak się kończy. A to było historia z happy endem 🙂