Szybciej się ubieraj! Zaraz się spóźnimy! O rany, czy akurat teraz musiał się zrobić korek? Naprawdę, musi pani tyle gadać, zamiast po prostu kupować te warzywa? Czy w którymś z powyższych przykładów widzisz siebie? Pośpiech stał się naszą codzienną rutyną. Niestety bardzo niezdrową. Szkodzi nam pod względem fizycznym, ale przede wszystkim pod względem psychicznym. Życie w tak pędzących i szybko mijających czasach to nie lada wyzwanie. Trudno się wyrwać z jego szponów. Całe szczęście jest na to remedium: slow life.
Jeszcze 1,5 roku temu w życiu bym nie pomyślała, że zainteresuje się tym tematem. Bo co to w ogóle za brednie, ,żeby żyć wolniej! Tak się nie da! A jednak się da. Tylko musiał nastąpić cykl pewnych zdarzeń w moim życiu, abym slow life’owi dała szansę.
Co to jest slow life?
Mogłabym przytoczyć teraz jakąś formułkę, która wyjaśnia tą filozofię życia. Bo tym stał się slow life. To już nie jest trend. To styl życia, który się wybrało. Głównym założeniem jest zwolnienie, rezygnacja z pośpiechu i bycie bardziej uważnym. Trochę chodzi o to, aby oderwać się od innych i żyć poza nimi, poza resztą świata. Zresztą według mnie slow life można praktykować na wiele różnych sposobów. Trzeba je dobrać bezpośrednio pod siebie.
Bo możecie spotkać się chociażby z takim zdaniem:
Slow life to spokój, harmonia ducha i ciała. Slow life to siedzenie na pomoście i patrzenie jak spokojne jezioro zostaje nagle obudzone przez wiatr, a na tafli wody pojawiają się fale.
Wszystko fajnie, ale co zrobić, gdy nie dość, że nie masz pomostu, to jeszcze do tego nie masz nawet widoku na jezioro? Jedyne co widzisz to ściana biurowca obok. Po prostu musisz znaleźć inne źródło slow life’u.
Jak praktykuję slow life?
Dlaczego w ogóle zaczęłam przygodę z tą filozofią? Jakie wydarzenia sprawiły, że postanowiłam całkowicie wyjść ze swojej strefy komfortu i zainteresować się czymś, z czego wcześniej się śmiałam?
Tak naprawdę całe życie pędziłam. Życie pod jednym dachem z mundurowym, który przez wiele lat żył w pośpiechu też się do tego przyczyniło. Po prostu podłapałam jego tempo. Jak większość dzieci nie lubiłam chodzić do szkoły, ale wiadomo, że musiałam. Co więcej, byłam dobrą, a w większości czasu bardzo dobrą uczennicą, więc teoretycznie nie było powodu, z którego ta niechęć wynikała. Ale do szkoły zawsze wychodziłam na ostatnią chwilę. Bo po co wychodzić 30 minut wcześniej, skoro szkołę mam blisko i wystarczy mi 10 minut? Wystarczyło, ale moje tempo chodzenia przypominało Roberta Korzeniowskiego w drodze po złoty medal. Jak mijałam po drodze kolegów czy koleżanki to często nie równałam się z nimi tylko mijałam ich w pośpiechu, bo musiałam być pierwsza!
I tak przez dalsze lata życia kontynuowałam swój pośpiech. Jak zostałam mamą, to też nie zwolniłam. Chciałam szybko wrócić do pracy, do formy, miałam tysiąc pomysłów na rozwój osobisty, rozwój firmy i chciałam robić to wszystko na raz. Efekt? Zestresowana matka, która nie radzi sobie z dzieckiem, a swoje zmęczenie i nerwy przerzuca niestety na dziecko.
Przy okazji przypominam tekst, który doskonale pokazuje, co nastąpiło po kulminacji moich nerwów:
Nerwy, choroba i slow life jako lekarstwo
Zderzenie z dziecięcym światem, który jest spokojny, nigdzie nie pędzi, a dziecko robi wszystko w żółwim tempie było dla mnie jak cios! Dodajmy do tego, że mam naturę – jak to określiła ładnie kiedyś jedna pani – bardzo ekspresywną czyli krótko mówiąc: choleryk i nerwus ze mnie. Do tego bez ani jednego procenta cierpliwości w osobowości. Wszystko musi być na już, a najlepiej to na wczoraj. Z tym myśleniem idealnie nadawałabym się do korpo, ale raczej od razu na jakieś wyższe stanowisko, które polega na poganianiu innych i oczekiwaniu niemożliwego.
Aż w końcu nadszedł ten dzień, kiedy się rozchorowałam. Tak po prostu. Wiecie, jakaś wirusówka nic nieznacząca. Ale nie dla przemęczonego i ciągle spiętego ciała. Skończyło się to wieloma miesiącami choroby. Byłam na skraju wyczerpania. Płakałam, że lekarze nie są mi w stanie pomóc. Badania wychodziły w porządku, ale jakim cudem, skoro ciągle coś mi dolegało?
Skoro lekarze nie byli mi w stanie pomóc, zaczęłam szukać alternatyw dla tradycyjnego leczenia. Wtedy to zainteresowałam się medytacją i slow lifem dokładniej. Zaczęłam czytać. Więcej i więcej, bo wcześniej pojęcie znałam, ale nie zagłębiałam się. Doszłam do tego momentu, że stwierdziłam, że nie zaszkodzi mi spróbować. W końcu nie są to żadne leki, które obciążą moją wątrobę czy wywołają skutki uboczne w postaci np. kołatania serca.
Szybko, bo tramwaj ucieknie!
Chociaż muszę przyznać, że to kołatanie serca się pojawiło. Ale z ekscytacji…z wrażenia, że to pomaga! Bo nagle, zgodnie z ideą slow life, zaczęłam się obserwować. Zwracałam uwagę na to co robię, w jakim tempie i czy rzeczywiście tak muszę.
Początki nie były łatwe. Przecież ja w krwi miałam wpisane, że jak widzę tramwaj, to biegnę do niego i wsiadam i jadę byle przed siebie i byle być bliżej domu. Tak, tak, to nawet nie był tramwaj, którym powinnam jechać do domu. Byle jaki tramwaj co jechał do przodu był ok. Przecież się mogę przesiąść. A potem bieg, bo tamten docelowy przyjechał szybciej. I tak zawsze miałam. Ciągle w biegu, ciągle gdzieś pędzi, tysiąc zadań do zrobienia…
Nawet teraz, gdy piszę ten tekst, bo akurat mam wenę i chcę z niej skorzystać, to kątem oka widzę listę rzeczy do zrobienia w tym TYGODNIU. Ale najgorsze jest to, że widzę ją i myślę sobie: nie zdążę dzisiaj z tym wszystkim! Pospiesz się z tym pisaniem! Po chwili następuje refleksja, że to na cały tydzień zadania, a nie tylko na dziś. Jednak ta moja nerwowość i pośpiech nadal we mnie siedzą i trudne je z siebie wyrzucić całkowicie.
Ale właśnie wtedy, gdy odpuściłam, gdy przestałam nawet podbiegać do tramwaju, nagle się okazało, że da się tak żyć. Że można się nie spieszyć, że można minutę dłużej postać w kolejce i nic się złego nie stanie. Że skoro nie chcę pędzić, to muszę wyjść z domu wcześniej.
Fizycznie zaczęłam zdrowieć. Przyczyniło się do tego też to, że Młody już tyle nie chorował i mnie nie zarażał. Ja natomiast odczułam na sobie wszystko to, o czym wspominają liczne badania naukowe, a które w swojej książce „Calm” podsumowuje Michael Acton Smith.
Slow life – korzyści ze spokojnego życia
Praktykując slow life i medytację zyskujemy:
- większą koncentrację,
- jesteśmy bardziej empatyczni, a tym samym bardziej wyrozumiali dla innych,
- większą inteligencję emocjonalną,
- lepszą produktywność w pracy,
- satysfakcję z pracy i obowiązków,
- lepszą umiejętność rozwiązywania problemów,
- bardziej racjonalne myślenie,
- większą kreatywność (bo mamy czas na przemyślenie naszych pomysłów, więcej skojarzeń się pojawia),
- lepszą koncentrację,
- niższe ciśnienie krwi (nerwy i pośpiech tylko je podnoszą),
- umiejętność radzenia sobie z chronicznym bólem, a nawet jego całkowite pozbycie się,
- lepszy sen,
- wyregulowanie apetytu,
- poprawę pracy układu oddechowego, sercowo-naczyniowego i odpornościowego,
- obniżenie pracy hormonu stresu czyli kortyzolu,
- większy spokój ducha, a jednocześnie pozbywamy się stresu, stanów depresyjnych i ataków agresji.
Jak więc widzicie slow life ma wiele plusów. Działa kompleksowo. Niestety żyjemy w takich czasach, w których postęp technologiczny jest jednocześnie fascynujący, ale też zmusza nas do zwiększenia obrotów w codziennym funkcjonowaniu. Slow life pozwala odzyskać równowagę życiową i zachować zdrowie, zarówno fizyczne, jak i psychiczne.
Jak praktykować slow life?
Jeśli udało mi się choć trochę przekonać cię do slow life’u, to zastanawiasz się, jak zacząć go wprowadzać w życie. Zacznij od znalezienia chociaż 5 minut dziennie na medytację. Staraj się później, wraz z większą wprawą, wydłużać czas do 20minut dziennie. Możesz to rozłożyć na dwie 10 minutowe sesje.
Druga sprawa to obserwuj swoje codzienne zachowania. Zastanów się, kiedy stajesz się nerwowy, kiedy zaczynasz się spieszyć i co najbardziej powoduje wzrost ciśnienia u ciebie. Następnie poszukaj rozwiązań odnośnie każdej sytuacji. Jeśli jest to korek po drodze do pracy, to może jest alternatywna trasa, która jest mniej zakorkowana? Może warto zmienić środek transportu? Jeśli denerwuje cię gadatliwa pani z warzywniaka, zmień warzywniak. Albo lepiej: daj się wciągnąć rozmowie. Jeśli oczywiście są to czyste plotki, to jednak zmień warzywniak, ale jeśli pani opowiada ciekawostki dotyczące poszczególnych warzyw lub pomaga w doborze odpowiedniego rodzaju jabłka do dania, które chcemy przygotować, to wsłuchaj się w jej słowa. Uważność, doświadczanie życia to także część filozofii slow life.
Rób wszystko to, co cię relaksuje. I w pełni się na tym skup. Jeśli lubisz ćwiczyć, to poświęcaj temu jak najwięcej czasu, ale skup się przede wszystkim na treningu. Nie rozpraszaj się telefonem, rozmową z innymi. Po prostu ćwicz. Czytaj książki, gotuj, piecz, rysuj, oglądaj film. Nie ważne co będziesz robić, rób to na 100%.
Najważniejsze to jednak wyrwać się gdzieś czasem samotnie. Nie musi to być od razu wyjazd weekendowy. Czasem wystarczy posiedzieć na schodach, na klatce biurowej, przez 5 minut w kompletnej ciszy, zamiast zmuszać się do szablonowych rozmów w firmowej kuchni. Najlepiej jednak poobcować z przyrodą. Pójść do parku, lasu, wyjść na spacer bez celu. Planować, ale bez nadmiaru. Pamiętać o umiarze.
Najważniejsze też to umieć powiedzieć NIE , gdy ktoś znów cię o coś prosi. Jeśli nie masz ochoty tego robić, grzecznie odmów. Osoby warte uwagi i znajomości zrozumieją twoją odmowę. Pozostałymi osobami nie warto zawracać sobie głowy.
To jak, spróbujesz żyć w rytmie slow?